Pierwsze powstały na zamówienie specjalne.
Kolejne już się szyją do bibakowego sklepu.
A póki co testuje je nasz Kłapouchy :)
30 stycznia 2016
24 stycznia 2016
Maszynowy warsztat
Zaczynałam swoją naukę szycia ... w sumie to ręcznie. Do dzisiaj pamiętam jak mama zatroskana o swoją własną stolikową Singerkę nie pozwalała mi jej dotykać. A ja miałam ogromną potrzebę, żeby uszyć sobie spódnicę. Cóż to więc było za szycie. Niby zgodnie z instrukcją zamieszczoną w "Burdzie - Krok po kroku". Ale bez pojęcia o konstrukcji, o tym, że jak kąt prosty to musi być prosty, o oznaczeniach, nacięciach, zapasach na szwy. Ba, nawet chyba pocięłam materiał zanim jeszcze sama siebie pomierzyłam. I potem szycie w rękach całych (kilo)metrów materiału. Ubieranie, dopasowywanie szpilkami, prucie i znów szycie, i znów dopasowywanie, robienie (zupełnie dziwnych i absolutnie niezgodnych ze sztuką) zakładek, prucie, szycie... Ale udało się!!! Maszyna do dziś ma niewidzialną karteczkę "korzystać tylko w wyjątkowych sytuacjach". Za to spódnicę też mam do dziś i często w niej chodzę.
Pierwszą własną maszynę dostałam od...TEŚCIOWEJ. :) Staruteńki Dziadunio Naumann przerobiony na elektryczniaka. Do dzisiaj służy i nie raz wyciągnął mnie z opresji, gdy inna maszyna zawiodła. Nawet zupełnie niedawno miałam taką sytuację.
Potem była Victoria (na zdjęciach TUTAJ), na której szyłam bardzo dużo, choć nie umiałam jej dobrze wyregulować, popełniałam mnóstwo błędów niedoświadczonej krawcowej i nie do końca wykorzystywałam drzemiący w niej potencjał. Z perspektywy czasu stwierdzam, że całkiem fajna ona była/jest. Jej związek ze mną skończył się podarowaniem jej bliskiej mi osobie, której chyba służy do dzisiaj. Widać trafiła pod lepsze skrzydła.
Oddanie Victorii było efektem otrzymania w prezencie kochanego Kanciaka.
Tak, tak Kanciak czyli Singer Heavy Duty to prezent od Męża, który dostrzegł moje zmagania i potrzeby i drzemiącą we mnie energię do poskromienia. Kanciaka kocham miłością wielką. Ma dla mnie to co mi potrzebne w maszynie. Uszyłam na nim wiele. Nauczyłam się na nim jak sobie radzić z materiałami cienkimi, śliskimi, elastycznymi, z dresówkami itp.itd. Razem wystąpiliśmy jako gwiazdy internetu (o tym TUTAJ). Ze mną przetrwał mój pierwszy kurs szyciowy w Mikołowskim Domu Kultury oraz Kurs Konstrukcji i Szycia w Zabrzu. Razem szyliśmy jaśki dla dzieciaków w Ikei.
Jedyny problem kanciaka to jego awaryjność. Mam wrażenie, że w zasadzie szył dobrze do pierwszej awarii i po powrocie z serwisu nigdy już nie wrócił do swojej świetności. Nie mogę powiedzieć - jest sprawny, szyje dobrze, jest prosty w obsłudze, ale... nie jest to maszyna do aż tak intensywnego szycia jak ja szyję. Jak to powiedział ostatnio mój ulubiony serwisant "Właściwie to od razu po zakupie powinniście iść Państwo i go reklamować jako niezgodny z opisem. Ta maszyna to nadal zwykła domowa maszyna i nic w niej takiego, żeby się mogła nadawać do takiego domowego szycia, ale na większą skalę." Ale wtedy tego przecież nie wiedziałam. Jest super do takiego drobnego szycia dla domu, dla siebie i mam nadzieję, że komuś będzie jeszcze służyła latami. Tak, tak. Zamierzam się rozstać z Kanciakiem. Na moim etapie szyciowym potrzebna mi maszyna hmmm mocniejsza.
I tak to po długich rozważaniach do warsztaty zawitał nowy gość. Nowy choć tak naprawdę stary. Bo to już wiem, że w świecie maszyn jest tak, że albo trzeba zapłacić naprawdę dużo, by maszyna była trwała, mocna i potrafiła wiele, albo trzeba sięgnąć do tych starszych maszyn, które produkowane były chyba z większą dokładnością, na metalowych podzespołach. Są może bardziej "toporne". Nie mają aż tylu super funkcji, wzorów, wyświetlaczy, spowalniaczy itp. ale potrafią wdzięcznie szyć. I aktualnie to dla mnie jest najważniejsze
Po poszukiwaniach, wahaniach, rozważaniach, po zasięgnięciu opinii mojego ulubionego serwisanta (też starej daty, by the way) w maszynowni zagościł Singer Tempo 80.
Pierwszą własną maszynę dostałam od...TEŚCIOWEJ. :) Staruteńki Dziadunio Naumann przerobiony na elektryczniaka. Do dzisiaj służy i nie raz wyciągnął mnie z opresji, gdy inna maszyna zawiodła. Nawet zupełnie niedawno miałam taką sytuację.
Potem była Victoria (na zdjęciach TUTAJ), na której szyłam bardzo dużo, choć nie umiałam jej dobrze wyregulować, popełniałam mnóstwo błędów niedoświadczonej krawcowej i nie do końca wykorzystywałam drzemiący w niej potencjał. Z perspektywy czasu stwierdzam, że całkiem fajna ona była/jest. Jej związek ze mną skończył się podarowaniem jej bliskiej mi osobie, której chyba służy do dzisiaj. Widać trafiła pod lepsze skrzydła.
Oddanie Victorii było efektem otrzymania w prezencie kochanego Kanciaka.
Tak, tak Kanciak czyli Singer Heavy Duty to prezent od Męża, który dostrzegł moje zmagania i potrzeby i drzemiącą we mnie energię do poskromienia. Kanciaka kocham miłością wielką. Ma dla mnie to co mi potrzebne w maszynie. Uszyłam na nim wiele. Nauczyłam się na nim jak sobie radzić z materiałami cienkimi, śliskimi, elastycznymi, z dresówkami itp.itd. Razem wystąpiliśmy jako gwiazdy internetu (o tym TUTAJ). Ze mną przetrwał mój pierwszy kurs szyciowy w Mikołowskim Domu Kultury oraz Kurs Konstrukcji i Szycia w Zabrzu. Razem szyliśmy jaśki dla dzieciaków w Ikei.
Jedyny problem kanciaka to jego awaryjność. Mam wrażenie, że w zasadzie szył dobrze do pierwszej awarii i po powrocie z serwisu nigdy już nie wrócił do swojej świetności. Nie mogę powiedzieć - jest sprawny, szyje dobrze, jest prosty w obsłudze, ale... nie jest to maszyna do aż tak intensywnego szycia jak ja szyję. Jak to powiedział ostatnio mój ulubiony serwisant "Właściwie to od razu po zakupie powinniście iść Państwo i go reklamować jako niezgodny z opisem. Ta maszyna to nadal zwykła domowa maszyna i nic w niej takiego, żeby się mogła nadawać do takiego domowego szycia, ale na większą skalę." Ale wtedy tego przecież nie wiedziałam. Jest super do takiego drobnego szycia dla domu, dla siebie i mam nadzieję, że komuś będzie jeszcze służyła latami. Tak, tak. Zamierzam się rozstać z Kanciakiem. Na moim etapie szyciowym potrzebna mi maszyna hmmm mocniejsza.
I tak to po długich rozważaniach do warsztaty zawitał nowy gość. Nowy choć tak naprawdę stary. Bo to już wiem, że w świecie maszyn jest tak, że albo trzeba zapłacić naprawdę dużo, by maszyna była trwała, mocna i potrafiła wiele, albo trzeba sięgnąć do tych starszych maszyn, które produkowane były chyba z większą dokładnością, na metalowych podzespołach. Są może bardziej "toporne". Nie mają aż tylu super funkcji, wzorów, wyświetlaczy, spowalniaczy itp. ale potrafią wdzięcznie szyć. I aktualnie to dla mnie jest najważniejsze
Po poszukiwaniach, wahaniach, rozważaniach, po zasięgnięciu opinii mojego ulubionego serwisanta (też starej daty, by the way) w maszynowni zagościł Singer Tempo 80.
Na razie się poznajemy i docieramy. Szyje mi się dobrze. Podoba mi się pewna lekkość a jednocześnie moc i zdecydowanie z jakimi Tempo szyje. I ma przyjemny dla uszu dźwięk podczas szycia. No mruuczy tak. Dzięki temu mruuuczeniu właśnie moje szycie staje się jeszcze większą przyjemnością.
Oczywiście jest jeszcze overek, ale o nim innym razem.
I tak to aktualnie moja pracownia wygląda tak:
Oczywiście marzenia sięgają dalej, ale wiem, że na wszystko jest odpowiednia pora. Jeśli chodzi o pracownię to czekam na wiosenne, cieplejsze dni, gdy wkroczę do niej z wałkiem i stanie się jaśniejsza i piękniejsza. Mam tylko jedną obawę - już teraz trudno mnie z niej wyciągnąć, a co będzie wtedy???
22 stycznia 2016
10 stycznia 2016
Alternatywa dla rolety rzymskiej
Przeprowadzka to u nas jedno wielkie pasmo wyzwań. Ponieważ decyzja o przenosinach dzieci do nowych pokoi zapadła raz dwa, podobnie jak realizacja, przyszło mi się zmierzyć z uszyciem rolety.
Przerażają mnie puste, ciemne okna w dziecięcych pokojach. Na dodatek Córka jest na etapie pierwszych nocnych koszmarów, lęku przed potworami i nie lubi ciemności. Docelowo na pewno zawiśnie jakaś firanka, która doda przytulności nowemu pokoikowi Dziewczynki. Nie mamy na razie karnisza i działać musiałam raz dwa. Pomysłem była uszyta przez siebie roleta rzymska, ale ceny mechanizmu zwijającego mnie powaliły. I tak to z pomocą podpowiedzi od dobrych ludzi z internetów powstała alternatywa. O taka.
Wygniecione i wymiętolone są, bo w ciągu dnia służą wielokrotnie jako .... miecze świetlne :D
Przerażają mnie puste, ciemne okna w dziecięcych pokojach. Na dodatek Córka jest na etapie pierwszych nocnych koszmarów, lęku przed potworami i nie lubi ciemności. Docelowo na pewno zawiśnie jakaś firanka, która doda przytulności nowemu pokoikowi Dziewczynki. Nie mamy na razie karnisza i działać musiałam raz dwa. Pomysłem była uszyta przez siebie roleta rzymska, ale ceny mechanizmu zwijającego mnie powaliły. I tak to z pomocą podpowiedzi od dobrych ludzi z internetów powstała alternatywa. O taka.
Ciężko zrobić zdjęcia oknu przy tej pogodzie, ale coś tam widać :)
I akcenty
Dziewczynce tak się podobają, że póki co zostają i nie zmieniamy :)
Za to u Chłopaków mamy mały grzejnik i bywa chłodno. Zwłaszcza, gdy wiatr hula za oknami. Rzutem na taśmę uszyłam "cusie", które hamują trochę te wietrzne podrygi.
7 stycznia 2016
Szyciowy kąt
Pogoda nadal nie dopisuje, ale coś tam udało się pstryknąć.
Mój własny najwłaśniejszy szyciowy kąt w wersji mocno początkowej (w głowie mam już plan jak sobie to miejsce uatrakcyjnić i uczynić wygodniejszym) :)
Mój własny najwłaśniejszy szyciowy kąt w wersji mocno początkowej (w głowie mam już plan jak sobie to miejsce uatrakcyjnić i uczynić wygodniejszym) :)
Mój szyciowy koszyk niezbędnik.
Półki, które już udało się wygospodarować na uszyte rzeczy, materiałowe zapasy i wszelaką literaturę o wiadomej tematyce ;)
I to co aktualnie się szyje :)
3 stycznia 2016
Nowe idzie
2016 zaczyna się baaardzo dobrze dla mnie. Nie tak zupełnie niespodziewanie, ale jednak zaskakująco szybko. A co? A to, że będę nareszcie miała swoje miejsce szyciowe.
Ci, którzy śledzą moje zmagania z maszyną od dawna doskonale pamiętają moją letnią pracownię na poddaszu starej szopy. Nadal jest ona super, ale niestety nie sprawdza się, gdy temperatura spada poniżej 15 stopni. Po godzinie szycia w takiej temperaturze moje dłonie protestują przeciwko dalszemu szyciu. Stają się niezdarne, moje szycie zbyt mało dokładne jak na moje własne standardy i ogólnie szycie przestaje być przyjemnością. I tak choć pracownia jest fajna i klimatyczna, bo dużo staroci, pachnące, ciepłe z natury drewno, to nie sprawdza się poza okresem letnim.
Trochę minusem jest też to, że mogę w niej szyć tylko gdy ktoś opiekuje się w tym czasie moimi dziećmi, nawet tymi śpiącymi, bo zwyczajnie ich nie mam "na oku" w czasie bycia w pracowni.
Teraz ponieważ powiększył nam się metraż mieszkania i wreszcie zamiast dwóch pokoi mamy pięć. I tak to sobie wykombinowaliśmy, że jeden z pokoi staje się pokojem gościnno - gabinetowo - szyciowym. Na razie od mojego Męża dostałam dwa duże stoły i udało mi się wygospodarować kilka półek w szafie, na których poukładałam kartony z uszytymi rzeczami oraz część posiadanych materiałów, książek, gazet, wykrojów. Marzy mi się taka odmalowana pracownia z półeczkami, szafeczkami, skrzyneczkami itd. gdzie wszystko znalazłoby swoje miejsce i byłoby uporządkowane oraz dodatkowo cieszyło zmysł estetyki.
Priorytetem jest jednak dla mnie wykończenie pokoi dzieci. Pracownia musi zaczekać na swoją kolej. Ale to nic. Jestem prze, prze, przeszczęśliwa, że po dłuuugim okresie szycia na stole w kuchni (kto tak szył ten wie, że to zmora) oraz krótkim na małym stoliku w pokoju hmmm remontowo-graciarniowym (ale już nie trzeba było wszystkiego wyciągać przed i chować po każdym jednym szyciu) maszyny mają swoje własne miejsce. Takie im dedykowane :)
Jak tylko pogoda dopisze podzielę się z Wami zdjęciami mojego szyciowego kącika. Ba! Teraz to całkiem spory kąt jest :D
Ci, którzy śledzą moje zmagania z maszyną od dawna doskonale pamiętają moją letnią pracownię na poddaszu starej szopy. Nadal jest ona super, ale niestety nie sprawdza się, gdy temperatura spada poniżej 15 stopni. Po godzinie szycia w takiej temperaturze moje dłonie protestują przeciwko dalszemu szyciu. Stają się niezdarne, moje szycie zbyt mało dokładne jak na moje własne standardy i ogólnie szycie przestaje być przyjemnością. I tak choć pracownia jest fajna i klimatyczna, bo dużo staroci, pachnące, ciepłe z natury drewno, to nie sprawdza się poza okresem letnim.
Trochę minusem jest też to, że mogę w niej szyć tylko gdy ktoś opiekuje się w tym czasie moimi dziećmi, nawet tymi śpiącymi, bo zwyczajnie ich nie mam "na oku" w czasie bycia w pracowni.
Teraz ponieważ powiększył nam się metraż mieszkania i wreszcie zamiast dwóch pokoi mamy pięć. I tak to sobie wykombinowaliśmy, że jeden z pokoi staje się pokojem gościnno - gabinetowo - szyciowym. Na razie od mojego Męża dostałam dwa duże stoły i udało mi się wygospodarować kilka półek w szafie, na których poukładałam kartony z uszytymi rzeczami oraz część posiadanych materiałów, książek, gazet, wykrojów. Marzy mi się taka odmalowana pracownia z półeczkami, szafeczkami, skrzyneczkami itd. gdzie wszystko znalazłoby swoje miejsce i byłoby uporządkowane oraz dodatkowo cieszyło zmysł estetyki.
Priorytetem jest jednak dla mnie wykończenie pokoi dzieci. Pracownia musi zaczekać na swoją kolej. Ale to nic. Jestem prze, prze, przeszczęśliwa, że po dłuuugim okresie szycia na stole w kuchni (kto tak szył ten wie, że to zmora) oraz krótkim na małym stoliku w pokoju hmmm remontowo-graciarniowym (ale już nie trzeba było wszystkiego wyciągać przed i chować po każdym jednym szyciu) maszyny mają swoje własne miejsce. Takie im dedykowane :)
Jak tylko pogoda dopisze podzielę się z Wami zdjęciami mojego szyciowego kącika. Ba! Teraz to całkiem spory kąt jest :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)