Mioniony tydzień nie obfitował w zbyt efektowne szycie.
Szyciowo udało się zrobić pojemniczek na jajka wielkanocne i podkładkę pod kubeczek do kraciastego kompletu.
Uszyłam Pana Metka dla córci, czyli kwadratową szmateczkę z kolorowymi metkami do "ciumkania", która baaardzo przypadła do gustu.
Udało się też rozpocząć nowy projekt - tuniczka dla małej dziewczynki. Projekt z góry skazany był na niewykończenie, ponieważ muszę kupić ściągacz ubraniowy. Miałam jednak nadzieję, że poza tym jednym elementem uda mi się uszyć całą tuniczkę. W sobotę nieoczekiwanie miałam więcej czasu i zasiadłam do szycia pełna chęci i emocji. W ciągu tygodnia wyrysowałam sobie (na podstawie tuniki, którą dostałam od koleżanki) schemat wykroju, poszczególne elementy i wreszcie wykroiłam kawałki materiału. Na kartce rozpisałam sobie co i jak zszywać po kolei, żeby nie trzeba było pruć (a i tak dwa razy juz fragmenty musiałam pruć i poprawiać). Niestety udało się tylko uszyć górę tuniczki, tzn. podwójny "karczek" wraz z wszytymi ramiączkami. W moim natchnieniu nie byłam wystarczająco ostrożna i ... złamałam igłę w nowej maszynie. Liczyłam, że to nastąpi. Kiedyś. Liczyłam, że dopiero, gdy zakupię zapas igieł. Niestety wszyscy w okolicy mają same Singerki, a ja potrzebuję igły Łucznikowe. Do pasmaterii wybieram się jutro. Tuniczka czeka. A ja w trakcie weekendu musiałam zająć ręce drutowaniem, by dać gdzieś ujście nagromadzonym potrzebom twórczym.
Drutowo udało mi się skończyć zapowiadaną czapę i zrobić drugą (zostało mi tylko zszycie szwu). Zaczęłam też bolerko - drugie w mojej drucianej karierze.
Jak tak dziubię to po głowie kołacze mi się myśl, że jednak druty są moją największą miłością. Ale...
Ale to dlatego, że moje umiejętności druciarskie są o wiele większe niż szyciowe. I efekty drutowania są o wiele bardziej zadawalające niż szyciowe. Wiem jednak, że moje pierwsze kroki z drutami stawiałam, ho, ho, ze dwadzieścia lat temu. Za dwadzieścia lat szyć też będę wytrawnie - na pewno.
Zdjęcia in progress.